Strona:PL Dzieła poetyckie T. 5 (Jan Kasprowicz).djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miłość, co, chociaż krew zapala w żyłach
I ciało nęci niezwykłą rozkoszą,
Przecież na takie prowadzi wyżyny,
Gdzie duch nasz z wszystkich otrząsa się strzępów,
Z których mu ziemia szyje brudną suknię,
I, jak pokryty wiecznymi śniegami
Wierzchołek góry olbrzymiej, w swej białej,
W swej nieśmiertelnej świeci się nagości,
Czysty, a piękny!... Rytmicznie wzrastało
I opadało jej łono; snać w serca
Świętym przybytku brzmiał organ uczucia,
Nastrojon szumem i szelestem lasu
W jakiś hymn wielki, rozeprzeć pragnący
Nawę kościoła... Z głębokiem spojrzeniem,
Pełen wylania i jakiejś słodyczy
Niewysłowionej i jakiegoś ognia,
Zwrócona ku mnie, chciała coś przemówić,
Lecz zanim słowo zdołało wypłynąć
Przez wargi świeże, wpół ją pochwyciwszy —
Nagle, jak człowiek, porwany zachwytem,
I przycisnąwszy do piersi, złożyłem
Na tych rozkwitłych, na płonących wargach
Pierwszy całunek — symbol wieczystego
Dwóch dusz złączenia i dwóch ciał, o losach
Rozstrzygający człowieczych, potężny,
Utraconego przed wiekami Raju
Słoneczne bramy wskroś otwierający
Symbol...

Klęczałem u jej stóp, na białych
Płatkach, wyrwanych z wiosennej korony
Jakiegoś kwiatu wiotkiego... Jej ręce,
Jak bluszcz, oplotły drżąco moją szyję,
Usta szeptały rozgrzeszeń wyrazy,
A z jej otwartych, jasnych ócz spłynęły
Dwie duże krople, by perły, na lica
Zarumienione...