Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XL.

Tam ją — krzyczałem — gdzieś na lodowiskach
Złożę jako kwiat ujęty w krysztale!
I przy wulkanów rubinowych błyskach       315
Opłomienioną posadzę na skale —
A sam z dzikiemi orły na urwiskach
Dzikszy niż burze! straszniejszy niż fale!
Gdy góry będą swoje ognie zionąć.
Mrozom się dam zgryść! i ogniom pochłonąć!       320


XLI.

Tak mój duch w kształty się piramidalne
Wyrzucał, dawną tryskając naturą:
Tak nowe ciała łańcuchy fatalne
Targał i piorun zawsze miał pod chmurą. —
Potém więc Roki się zabrały walne       325
I mnie okryły Lechową purpurą.
Lud cały strachem ohydnie znikczemniał.
Jam siadł na tronie, zmroczył się i ściemniał.


XLII.

I któżby to śmiał w xięgi ludzkie włożyć
Dla sławy marnéj, a nie dla spowiedzi? —       330
Postanowiłem niebiosa zatrwożyć,
Uderzyć w niebo tak jak w tarczę z miedzi,
Zbrodniami przedrzeć błękit i otworzyć,
I kolumnami praw na których siedzi
Anioł żywota zatrząść tak z posady,       335
Aż się pokaże Bóg w niebiosach — blady...


XLIII.

A nie Bóg nad tą żywota fortecą
Zgwałconą twarzy pokaże? to przecie
Komety złote na niebie przylecą
I bliżéj oblicz ukażą na świecie.       340
Nad zamkiem swoje ogony zaniecą
Jak widma — jedno — i drugie — i trzecie...
Jeśli nie zlęknę się a krew mię splami...
Kto wie!?... jak słońca przyjdą tysiącami!