Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XX.

Koło niéj ciągły tabor z żywych ludzi,
Zbrój czarnych, mieczów, tarcz; nad nią sztandary.
Ilekroć wieczór mgłami się zbrudzi,       155
To jako ptaki nocne albo mary
Wstają po bagnach Wenedy i Czudzi,
Żółte Połowce, nadmorskie Tatary,
I w twarze nasze strzał tysiącem brzęczą:
A nic gdy biją — straszniejsi gdy jęczą.       160


XXI.

Jeszcze pamiętam ten wrzask i to wycie
Różnych narodów i różnych języków...
Gdy te Ludyszcza, przy Wisły korycie
Przyparłem do fal falą moich szyków.
Aż mi o jasnym wyprawili świcie       165
Najstarszych z wojska swego tysiączników
Prosząc o pokój i o ziemi bryłę
Taką... że ledwo dla nich — na mogiłę.


XXII.

Ja wtedy pod lwią skórą rudozłotą
Siedząc na prostéj powózce Germanów       170
Rzekłem: niech pierwéj dziewczęta rozplotą
Warkocze — córki najpierwszych Supanów,
Niech sama Wanda płaczem i tęsknotą
Zmiękczona przyjdzie nam do roztruchanów
Nalewać wina... Niech ją złotowłosą       175
Germany moje na tarczach podniosą:


XXIII.

A gdy przez ludy dzikie okrzykniona
Królową, z tarczy mosiężnéj xiężyca
Zaśpiewa nam pieśń na nowe plemiona!
I nasze dzikie dusze pozachwyca!       180
Ja wtenczas drżące otworzę ramiona,
Aby zleciała w nie jak gołębica
I wyprosiła usty różanemi:
Co chce!? niebiosa całe — i pół ziemi...?!