Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A tak wszystko zaraza rozprzęga,
Że oto, w smole ubrany,
Rzuciwszy na plecy haki
Jak koń, który sie zaprzęga
Do ciał, włóczę te sobaki,        30
Wyciagam z miasta za bramy,
I rzucam nagie do jamy;
A nikt o to nie zapyta
Kto ja jestem? skąd przychodzę?
Mógłbym sztyletować wodze,        35
Mógłbym zatruć wód koryta,
Mógłbym – wszędzie chodzę wolny
Wejść aż do Jenerałowéj
W nocy, jako upior smolny,
Wziąć lampę, która u głowy        40
Przy srebrnym obrazie świeci:
W kołysce podpalić dzieci,
Blaskiem zbudzić matkę śpiącą,
I z pochodnią gorejącą
Jak upiór – wynijść z sypialni.        45
Tym czasem błądzę jak pjany
Pośród téj okropnéj szczwalni,
Gdzie zaraza swe szatany
Psy swoje czarne puściła...
Gdzie dom... spojrzeć, to mogiła;        50
Gdzie łóżko – tam trup być musi.
Par cięży, powietrze dusi,
Gwiazdy jakby przeleknione
Chodzą smętne i czerwone;
Wyją psy na pustych bramach        55
I rwą zębami łańcuchy.
A w polu, przy trupich jamach,
Jakieś płomnienie, jak duchy,
Stoją, czasem szyję zegną
I za człowiekiem tak biegną        60
Kolory z ognia fałszywe,
Tak lecą jak trupy żywe
Owinięte przez płomienie,
Jak moje za mną sumnienie!
Bo to ja, com tu zaszczepił        65