Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

«Set było niewiele
Konnych, co zwie się machabejska jazda,
Piechoty tysiąc, lecz dziś rzekłbym śmiele,
Dwa razy tyle wiedzie za się gwiazda
Po drogach, tkanych w gałązki zielone.
Bareochebas! Wątła wprawdzie świéca,
Kiedy się jawił — ta, rzekłbyś, dziewica,
Pacholę, rzekłbyś, mało doświadczone —»
«Zmężniał» — podpowie Jazon[1]

«Rudogrzywy!» —
Przychodzień rzecze — «Ku Jaboku stronie[2],
Ku Dekapolis, gdy grano w cięciwy,
Zakłuto pod nim numidzkie dwa konie.
Trzydziestu zato wraz na placu kładzie
Z pancernej jazdy rzymskiej co najlepszéj.
I nie ma-ż w sobie dorównywać szpadzie,
I nie ma-ż od swej chorągwi być krzepszy?
Zwłaszcza, że nie swój, ale prawie owy
Pierwszy obyczaj machabeuszowy
Trzyma, we skrzydła dwa robiąc konnicą,
Łuczniki środkiem, a sam nakształt głowy,
Z ogromną ręką prawą, też z lewicą.
Z obiema zaraz po modlitwie wszczyna
Pieśń, a z trąb niżli się odleje ślina,
To krew się pierwej na toż miejsce rzuca,
Iż jest przeklęta krew, krew poganina!»

To rzekłszy, ziemię bosą zatarł nogą,
Gdy Jazon pojrzał naokoło, potem
Wstał, wyszedł — Barchob że nadchodził drogą.
K’niemu mistrz płaszcza połą, jak namiotem,
Wionął i gestem rzucił polecenie
I, jako pierwej, siadł; było milczenie.
Po chwili weszło pacholę służebne,
Miednicę stawiać z płóciennym ręcznikiem,
Toż sprzęty obce, do uczty potrzebne:
Drewnianą konew z winem, konew z mlékiem,
Stół, jakich w Rzymie niema, arfę złotą,
Schowaną w kaptur z sydońskiej purpury,
I piasek, którym sypało z ochotą
Na różnobarwne posadzki marmury,
Gałązki przytem mając oliwnemi
Tak odmienioną powierzchowność ziemi.

Wyszło — szeroki słońca promień zgóry
W fontannę upadł, prysnął o marmury
I tęczę wywiódł sztuczną, co na ścianie
Szukała przyleć jako malowanie,
Gdy Jazon, włosy zarzuciwszy białe,
Do nóg przychodnia miał się. «Być nie może!» —
Zawoła pielgrzym — «a brońże mię, Boże!»
I począł nogi swe okrzemieniałe
Cofać i ramię odsuwał magowe,
Czego mistrz prawdę nareszcie poznawszy.
Usunął ręce, siwą otrząsł głowę
I prawie rozśmiał się, jak dziecko żwawszy,
A potem z dziwnym na twarzy wyrazem
Ku arfie poszedł, czerwono okrytéj,
Mówiąc: «Gdyby się serce stało głazem,
Miałoby taki kształt!» — I pojrzał w szczyty
Domostwa, rękę wyciągając prawą,
Jak gdy kto burzy nadchodzącej słucha.
Usta mu barwą zabiegły bladawą,
Cichość się więcej uczyniła głucha —
Przychodzień nie śmiał kropli zwiać w miednicę
I, zamiast nogi swe, ocierał lice,
Tając, że tai łzy, płacz tającemu:
Tak wzajem bali się pytania «Czemu?»

Ciszę tę świętą przerwał głos, od dworu
Zabiegający, wyraźny głos sporu
Między Barchobem a gośćmi — głos, który
Cichł i podnosił się i milkł w parowie,
Dwojakiej, zda się, płci albo natury
Głos, jaki w serjo tragedjach faunowie
Mogliby jedni wywtórzyć na fletni.
Lub w czasie smutnym ludzie nieszlachetni.
Jakoż Pomponjus był to z swą przebraną
Elektrą. Barchob ostatnie rzekł słowo,
I słychać było, że się drzwi ze ścianą
Zwarły, aż młotek uderzył nanowo.
———————————

«Oto» — mistrz rzecze — «masz ich! To Rzymianie!
Pompejuszowi wnukowie, któremu
Macicę winną ze złota[3] na ścianie
Zawiesił judzki król lat nieco temu».
I dodał: «Z chwili samego wyboru
Czy nie odgadłbyś fasces i toporu?
O ty, co zamiast głupiej krwi bydlęcéj
Antiochowych zbiłeś pięć tysięcy,
A powracając do Jeruzalemy,
Zastałeś kościół chwastami zarosły.
Niemy, i ołtarz mchem zarosły, niemy,
I drzwi spalone w zuzel, gdzie się osły
Tarzały podłe — ty[4] jesteś tu blisko,
Czuję cię przez łzę i urągowisko!»

«Uszczknijmyż nieco i w jego radości», —
Przychodzień rzecze — «a jako dni osiém

  1. Wyobrażenie patriotyczne u Żydów, że Mesjasz musi być przed wszystkiem chrobry. (P. P.).
  2. Jabok ku Dekapolis nad odnogą Jordanu. (P. P.).
  3. Tę macicę winną, zwaną terpolis, widział jeszcze Flavius Józef w świątyni Jowisza kapitolijskiego, a była ona z napisem: Aleksander, król żydowski. (P. P.).
  4. Judasz Machabeusz. (P. P.).