Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy Akwilonem[1] jest podejmowane
I idzie, wieniec otrząsając z głowy:
Upadku miejsca błędną szuka nogą,
Zniszczenie mając i celem i drogą.

«Czemu? — Że jedno zimne go spojrzenie,
Jak włóczni poszturch, naskróś nie przebiło.
Czemu? — że nie ją, jej ukochał cienie,
Albo nie znalazł w niej, co mu się śniło,
Lub chciał, ażeby te wiedziała rzeczy,
O których mniemał, że wiedzieć powinna.
Mąż nierozsądny! I któż go uleczy
Z rany, co tyle krwawa i niewinna?
Miałaż więc ona zgadywać te słowa,
Których się brzmienie powierza kamieniom,
Iż serc nie mają, a ludziom się chowa,
Iż mają, mogą mieć; które sumieniom
Są, jako morski żwir strusia wnętrznościom,
A jako zbroja ordzewiała kościom? —

«Nie rozsądniejże było wziąć na stronę
Niewiastę ona i syllogistycznie
Rzec jej: «Uczucie dałaś za mamonę
I mniemasz, że ci z tą zamianą ślicznie,
I jesteś głucha na okolne bole,
Na mozajkowym oparłszy się stole,
Któryć odbija łokci alabaster,
Jako strumienia dno, pstre kamieniami.
A pieśń twa słodka jest, a miodu plaster
Z nie tylu kwiatów, nie tylu pszczołami,
Nie tylu kręgi lotów ich uwity,
Wdziękami ilu rym twój znamienity.

«To gdyby była dosłuchać łaskawa
Do końca treści, możnaćby i daléj
Tłumaczyć: ile, jak i gdzie ta sprawa
Serca płomieniem się niszczącym pali,
Wątpliwość każdą wyjaśnić przykładem,
Ominąć każde wewnętrzne zjątrzenie
I tak przepoić się jej własnym jadem.
———————————
A własne jednak dotrzymać sumienie:
I stać się dla niej wydeptanym śladem,
Po którym nawet i nieme kamienie
Bez krzywych zboczeń mogłyby się sunąć;
A potem — jad ów, wyssany tak, splunąć
I, że się ciężar przestało już nosić,
Upaść mu jeszcze do nóg i przeprosić.

«Wtedy — o, wtedy onaby widziała
Wszystko prócz ceny prawd i wszystko w tobie
Ceniła — prócz twej krwi i twego ciała!»
———————————
Słów tych wewnętrznie młodzieniec domawiał,
Jakoby obca, rozsądna osoba,
Gdy w grupie ludzi potrąci! Barchoba,
Który z rzeźnikiem stał; drugi oprawiał
Baranka, białe zeń ściągając runo,
Krwią dookoła rumiane ciepławą,
Jak gdy okrycie kto rozłącza z ławą,
Pierw do siedzenia miękkiego zasłaną,
Lub naklejone obicie ze ścianą.

Było to bowiem miejsce, Placem zwane
Przedajnym, gwarne, wilgotne, zaulne[2]
W upały nawet — że nie zamiatane —
Temperaturę mające szczególnę
I coś szarego w powietrzu, jak pyły.
Tu, tam wnętrzności leżały na bruku,
Indziej się kwiatów wieńce czerwieniły.
Ptasząt śpiew, wmieszan do powózek huku,
A do cięć głuchych w mięso ludzka mowa
Dawały temu obrazowi całość
Ducha w rozpaczy, gdy wyczerpnął słowa
I zaniepoznał, co radość, co żałość.
A widząc rzeczy różnicę, nie rzeczy,
Gdy twierdzi nawet coś, to wstecznie przeczy.

Barchob, od kupna odwróciwszy lice,
Napotkał oczy przechodnia, ku niemu
Zwrócone, jako letnie błyskawice,
Lecz te wraz gestem, pytającym: «Czemu?»,
Usunął, sprawę swą kończąc z rzeźnikiem.
Dziewczyna jakaś przeszła między niemi,
Naczynie niosąc, bełtające mlékiem,
Jak łani, ledwo że tykając ziemi.
Ta zawołała: «Quidam!» za człowiekiem,
Który szedł, koszem do pół osłonięty,
A ziół i kwiecia woń powiała wkoło
Ostra, jakoby woń koszonej mięty.
Syn Aleksandra schmurzył blade czoło,
Nie mogąc pojąć milczenia Barchoba,
I szukał okiem, zali się nie myli,
Gdy ruch się zrobił w tłumie tak, że oba
Za tłumem w jedną stronę się zwrócili

W głębi zaś placu powstała rąk chmura:
Lud na bezsprzężne powskakiwał bigi,
«Wół! wół!» wołając «święty!», przytem «Hurra!»,
A podbiegając z krzykiem na wyścigi,
Kapłańskie sługi w podkasanych szatach
Z stryczkami w ręku sunęli po kwiatach,
Po koszach, w błoto ległych z owocami.
Kapłańskie sługi biegli ze stryczkami,
Gdy wśród zwichrzenia tłumu rogi złote
Byka, co ona rozganiał hołotę,

  1. Akwilon (łac.), wiatr północny.
  2. Zaulne od zaułek. (P. P.).