Strona:PL Dumas - Sprawa Clemenceau T1-3.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kie tony, a z których się kona powoli i cicho, z dwiema palącemi łzami pod powieką, którym wypłynąć nie wolno. Do zniesienia takiej klęski potrzebne nieznane, donkiszotowskie bohaterstwo, na które nie potrafiłby się może zdobyć ani wielki zwyciężony spod Farsalii, ani sławny więzień ze św. Heleny.
Takie były myśli i uwagi, które przetrawiałem w sobie od rana do nocy, i to jeszcze najmniej dotkliwe. Gorsze widziadła dręczyły mię wśród nocy bezsennych, teraz bowiem nie sypiałem wcale, i te same obrazy majaczyły wciąż przede mną. Miałem je ciągle przed sobą jak owe czarne plamy co ćmią się nam w oczach niekiedy, które wzrok machinalnie ściga wśród przestrzeni, zanim się nie rozpłyną w powietrznym eterze, a które ledwie się natarłszy z prawej, rysują się znów z lewej strony. Obrazy te były to dziwaczne, to lubieżne, ale zawsze nacechowane potworną rzeczywistością.
Widziałem Izę już z jednym, już z drugim, we wszelkich pozach namiętności rozpasanej. Niestety! dość mi było przypomnieć, by wyobraźnią dopełnić reszty. Wtedy, trzęsąc się od stóp do głowy, zimnym potem oblany, zrywałem się z łóżka, gotów wszystko tłuc i łamać dookoła, byłe spłoszyć i odegnać to straszne widzenie.
Ileż razy w nocy otwierałem okno z postanowieniem rzucenia się z niego i roztrzaskania głowy o bruk uliczny! Ile razy brzytwą dotykałem sobie gardła! Ile razy odkrywałem pierś własną, a sta-