Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świętą cnotą i uniesienie również, ale wiesz, że cnoty przesadne są przestępstwem.
— Przebacz, ojcze — rzekł Gorenflot — racz mi powiedzieć, o jakiej wycieczce mówiłeś.
— O twej wycieczce dzisiejszej nocy.
— Poza klasztor?...
— Nie, w klasztorze.
— W klasztorze... ja?...
— Tak ty.
Gorenflot podrapał się w nos nic nie pojmując.
— Jestem dobrym duchownym — mówił przeor — ale twoja śmiałość zatrwożyła mię.
— Moja śmiałość? — więc byłem śmiały?
— Raczej nierozsądny.
— Niestety!... trzeba niekiedy przebaczać mi temperament; poprawię się mój ojcze.
— Tak, ale tymczasem nie mogę być spokojny o nas i o ciebie. Gdyby to jeszcze było między swoimi, to nic.
— Jakto! — więc to było w świecie?...
— Między naszymi byli świeccy, którzy i jednego wyrazu z twojej mowy nie zapomnieli.
— Z mojej mowy?....
— Przyznaję, że była piękna, oklaski mogły cię upoić, zapał ogólny mógł ci zawrócić głowę, lecz kiedy idzie o tak ważną sprawę sam przyznasz, za wiele było powiedziane.
Gorenflot spojrzał na przeora oczyma, w których zajaśniał wyraz podziwienia.
— W naszych czasach — mówił przeor — trzeba umieć wszystko pogodzić. Religijny zapał zaszkodzić ci może w Paryżu, gdzie jest tyle złośliwych. Życzyłbym ci schronić się przed nimi.
— Gdzie? — zapytał Gorenflot, pewny, że czeka go koza.
— Na prowincję.