Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jących przynajmniej stronę świata. Otóż Wojtek widząc trzeci dzień pogody, powinień był domyśleć się, że możemy nocować przy Rybiem, mniejsza o to z której strony tam przybędziem. Po hucznej tedy salwie, natężamy ucho. Słychać jakiś silny głos, ale baczni górale z samej intonacji wnoszą, że „to nie Wojtków głos“. Maleńkie światełko zabłysło w tej chwili w schronisku i odbija się w wodzie. Postanowiliśmy zejść nad Rybie. I znów wołamy. Teraz dwa głosy słychać i jeden z nich niewątpliwie Giewontowy.
— Dawajcie tratwę — krzyczy Gronikowski.
— Nie ma wioseł — była odpowiedź. Wiosła po sezonie schowane.
Z zupełnym spokojem rozkładamy się nad wodą. Choć wioseł nie ma, ale dwóch Zakopian jest w stanie i całą tratwę skomponować nietylko wiosła.
Tymczasem księżyc z za Rysów wygląda i spokojne wody jeziora, jakby śniąc urocze snują złudzenia. Potoki, śniegi, szczyty gór i ciemne smugi kosówki oblane drgającym blaskiem, w lekkich, tajemniczych jakichś kreślą się zarysach, w głębinie Rybiego.
Na ponawiane od czasu do czasu „dawaj tratwę!“ — odpowiada nakoniec pożądane „zaraz“.
Zaimprowizowane wiosła jakoś wolno funkcyonują, tratwa zaledwie się porusza. Ledwie za pół godziny będzie tutaj, ledwie za godzinę będziemy w schronisku. Czyż nie lepiej było obejść piechotą naokoło stawu, tak jak zrobił Wojtek Raj, aby za wczasu „zgotowić“ wieczerzę?
Jeśli można było w zupełnej ciemności odnaleść chodnik nad Morskim Okiem, to przy księżycu spacer naokoło Rybiego, przy dobrze wychodzonej perci,