Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/773

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dajcie mi mówić — szeptał, — bo zaraz odejdę. Jakaś przestrzeń bez granic, okropnie daleko... co chciałem powiedzieć?
— Mów najdroższy! do przyjaciela, który cię zawsze kochał, podziwiał, który żyć nie potrafi bez ciebie, i Bóg widzi, wolałby być na twojem miejscu, byleś ty nie cierpiał.
— Nie! tego nie jestem wart — mówił chory, dostrzegłszy łzy, sączące się przez palce, którymi Mortimer zasłonił sobie oczy — ale słuchaj, ten mord...
— Podejrzywasz kogo? — pytał Mortimer.
— Lepiej! bo wiem, widziałem go przecie. Ale to nic, nie chcę, aby stawał przed sądem. Przyrzeknij mi, że nie. Ja tak chcę.
— Ależ, Eugeniuszu!
— Przyrzeknij! toby ją zgubiło, ten nauczyciel. Nie, to nie on.
Omdlał z wysiłku, potem stan jego był bardzo niebezpieczny przez długie godziny, dnie i noce. Przytomności nie odzyskał ani razu, ale bredząc, powtarzał imię Lizy. Powtarzał je nieustannie, nużąco, jak automat, a jednak nie poznawał Lizy, gdy ta była w pokoju. Zdawało się, że domaga się czegoś. Błagał znów Mortimera, aby go zatrzymał.
— Nie daj mi odejść — jęczał — dopóki...
Tu urwał się wątek jego myśli, nie mógł dokończyć zaczętego zdania. Stan taki powracał mu peryodycznie z pewną metodą. Myśl jego pasowała się wtenczas z mrokami, które ją przysłaniay, a była to dziwnie męcząca walka, przypomina-