Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/696

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieć to, co zdawało mu się być ciężkie do pojęcia. Zatrzymał się wreszcie na zbiegu dwóch ulic i wyjął z kieszeni zegarek, rozglądając się jednocześnie, jakby kogoś oczekiwał. W tej chwili prawie dostrzegł o kilka kroków od siebie preparatora szkieletów, który śpieszył widocznie dla spotkania się tu z nim. Skoro się zrównali, pan Boffen uścisnął kordyalnie rękę anatoma, mówiąc:
— Dziękuję ci, Wenus, dziękuję serdecznie.
Trudno byłoby dorozumieć się, za co mu dziękuje, gdyby nie następne jego słowa:
— Tak jest, dziękuję ci, panie Wenus, żeś nie wycofał się z tej spółki; z tobą będzie mi lżej, daleko lżej, niż z tamtym.
Anatom uściskał w milczeniu podaną sobie rękę, poczem obaj z panem Boffenem ruszyli razem już w stronę willi.
— Więc myślisz pan, że Wegg zaatakuje mnie już dzisiaj?
— Tak mi się zdaje — odparł anatom.
— A z czego pan to wnosisz?
— Bo gdym był u niego po raz ostatni, mówił, że skoro pan tylko przyjdzie do willi, spadnie panu na nos ten kamień młyński.
Słysząc to, pan Boffen chwycił się za nos, jakby czuł go już zgruchotanym od owego młyńskiego pocisku.
— Okropny człowiek — rzekł po chwili, mając na myśli Wegga — straszny człowiek. Sam nie wiem, jak mogłem dać się wziąć na kawał, a przecież lubiłem go dawniej.