Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/694

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No tak, niby spytałem, co pan teraz pocznie?
— Czy ja wiem, co można począć w mojem położeniu.
— Możeby się pan trochę przespał.
— Powinienem to zrobić. Nie siadałem prawie, nie spoczywałem ani razu przez całą dobę.
Po krótkiem wahaniu rzucił się na tapczan, wskazywany mu przez Riderhooda, który usiadł przy oknie, za którem szalała wciąż jeszcze burza.
Był to wspaniały widok. Czarna zasłona, powlekająca niebo, rozdzierała się co chwila, wyrzucając z nieba płomienne błyski, których światło wnikało do wnętrza ciemnej budki, wypełniając ją dziwnymi refleksami, szkarłatno-niebieskimi. Riderhood nie troszczył się, oczywiście, o te świetlane efekty, ale rad był, że dzięki im widzieć może co pewien czas twarz swego śpiącego gościa. Uważał na niego pilnie,
— Ładnie śpi — myślał — ale niech się tylko ruszę z mego miejsca, gotów się przebudzić.
Wstał jednak i podszedł do śpiącego, a, pochyliwszy się nad nim, spytał półgłosem:
— Czy panu tak wygodnie? może zakryć panu nogi kocem?
Nie było odpowiedzi, ale śpiący poruszył się, wtedy Riderhood cofnął się na swoje miejsce i udał, że znowu patrzy w okno. Pomimo to, zerknął znów ukradkiem w stronę tapczanu, patrząc zwłaszcza na kołnierz Bradleya, który ten podniósł był w czasie deszczu; nie mógł też Riderhood dostrzedz, co