Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/559

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

naprzykład zasłabła, siedząc na progu jakiejś oberży, a gdy otworzyła oczy, ujrzała szereg obcych twarzy, pochylonych nad sobą.
— Jak się czujecie, matko? — pytała jedna z kobiet. — Czy wam już minęło?
— Cóż mi było? — pytała biedna Betty.
— Zaćmiło was jakoś i upadliście w tył, a potem nie ruszaliście się wcale.
— To nic, to moje zwykłe ataki — przerwała staruszka — już mi jest całkiem lepiej.
Kobiety podniosły ją, ale chwiała się jeszcze na nogach.
— Nie można jej tak samej puszczać — zauważył, w najlepszej zresztą myśli, tęgi, ogorzały, dzierżawca, który znalazł się wśród tłumu. — Czekajcie matko, — mówił, chwytając ją za rękaw, — zaprowadzę was do doktora.
Słysząc to, biedna kobieta zebrała ostatki sił i, wyrwawszy się swemu prześladowcy, odeszła śpiesznie i szła tak bez tchu, aż dopóki nie znikło jej z oczu miasteczko, targ i ludzie, zgromadzeni w rynku.
Drugi raz było jeszcze gorzej. Siedząc nad rzeką, Higdenowa doznała jakby halucynacyi i zdało się jej, że na galarze, który przepływał w pobliżu, siedzą gromadnie wszystkie jej zmarłe dzieci, wnuki i prawnuki, że wyciągają do niej ręce i poruszają niemi jakimś dziwnym wahadłowym gestem. Potem straciła znów przytomność, a gdy przyszła do siebie, była już noc dokoła. A jednak