Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/486

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtarzał, uderzając się w piersi. — Burza, straszna burza... to pani dzieło.
— Dosyć panie, dosyć — przerwała Liza. — Nie mówmy już o tem, będzie to lepiej i dla pana i dla mnie.
— O nie, nie, za dużo cierpiałem. Musi pani wysłuchać mnie do końca. Zaczekajmy jeszcze chwilkę, aż odejdzie latarnik.
Ustąpiła, bo czyż mogła zrobić inaczej? Płomyki latarni gazowych wytrysły tu i ówdzie w ciemności, a oni rozpoczęli znowu swój męczący spacer.
— Pani przecie dobrze wie, że ją kocham. Nie wiem, czem jest dla innych to uczucie, ale dla mnie znaczy tyle, co zupełna utrata własnej wolności. To jest straszna siła, z którą walczyłem, ale której się oprzeć nie mogę. W pani jest ta siła. Pani może mnie wciągnąć w topiel, w ogień, posłać na szubienicę, na każdy rodzaj śmierci, jakiby pani wybrała, dlatego mówiłem przed chwilą, że mnie pani zgubiła. Ale z drugiej strony, gdyby mnie pani przyjęła, mogłaby mnie pani tak samo pociągnąć do wszystkiego, co dobre; spełniałbym lepiej jeszcze swoje obowiązki, zyskałbym większy jeszcze szacunek ludzki; a pani byłaby ze mnie dumna. Brat pani znalazłby we mnie opiekę, oparcie, żylibyśmy wszyscy razem, pracowali wspólnie. Wiem, że to wszystko nie dosyć, że nie mówię tego, co należy... ale gdyby pani widziała, jakie to wszystko jest prawdziwe. Proszę nie odpowiadać zaraz. Obejdźmy jeszcze raz dokoła cmentarz.
Ustąpiła i tym razem, a gdy powracali znowu na to samo miejsce i stanęli pod latarnią — Bradley rzekł: