Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A zatem sprawa ubita — rzekł na to Eugeniusz, podając rękę Lizie. — A teraz nie mówmy już o tem, szkoda doprawdy czasu na takie drobiazgi.
Rzekłszy to, zaczął się przekomarzać z małą Jenny.
— Chcę kupić u ciebie lalkę — rzekł do niej.
— Nie rób pan tego.
— Dlaczego?
— Bo byś pan ją zaraz popsuł, jak robią zwykle dzieci.
— Cóż to szkodzi moja droga. W ten sposób właśnie handel idzie.
— Nie znam się na handlu, ale zdaje mi się, że lepiejby pan zrobił, kupując u mnie motylka do wycierania piór i używając go niekiedy.
— Ależ moja droga, gdyby każdy człowiek chciał być tak pracowity, jak ty, musiałby zabierać się do roboty od kolebki, pełzając jeszcze na czworakach... a to nie wyszłoby mu na zdrowie.
— Zapewne — odrzekła, czerwieniąc się, mała robotnica — bo miałby wtedy, jak ja, słabe nogi i plecy bolące.
— Nie, nie, nie to miałem na myśli — przerwał Eugeniusz, który nie chciał jej żadną miarą urazić. — Myślę tylko, że nie byłoby to z korzyścią dla własnych pani interesów. Za dużoby się namnożyło wówczas modniarek lalek.
— Jest w tem trochę prawdy — odrzekła Jenny — pan miewasz czasem trafne pomysły.
— Czy wiesz Lizo, — mówiła dalej — że gdy siedzę przy robocie tak sama, samiuteńka, czuję nieraz dokoła siebie zapach prześlicznych kwiatów, Sama nie wiem, zkąd to pochodzi.