Przejdź do zawartości

Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zadumani. Poławiacz trupów leżał tak samo, jak te setki topielców, których zwłoki wlókł niegdyś za łodzią swoją po to jedynie, aby przeszukać ich kieszenie. Leżał dziś tak samo z twarzą unurzaną w mule rzecznym, smagany wichrem, który spacerował mu we włosach i zdawał się bawić ich podnoszeniem. Drobny śnieg, który zaczął właśnie padać, siekł szpileczkami twarz jego skostniałą, sztywną; skonać musiał przed kilku już godzinami. Eugeniusz wpatrywał się najuporczywiej w twarz zmarłego, a w uszach brzmiało mu natrętne wołanie, które słyszał w nocy z ust Lizy.
— Czy to ty ojcze, słyszałam dwa razy twój głos...
Nigdy już biedna dziewczyna nie usłyszy odpowiedzi na to pytanie. Ojciec jej leży tu bez życia, bez głosu, wystawiony bezsilnie na srogość wichru, który zdaje się urągać jego szczątkom, to znów biadać nad nim żałośnie. — Inspektor przypatrywał się długo zwłokom, przykląkłszy na jedno kolano.
— Słuchajcie, panowie — rzekł po dojrzałej rozwadze, — zaraz wam wytłómaczę, jak się to stało. — Musieliście już zauważyć, że uwikłany był pod ramię i za szyję.
Rzekłszy to, pan inspektor pochylił się nad zmarłym i połą kurtki topielca zgarnął warstwę śniegu z jego twarzy.
— Tak, teraz jest podobniejszy do siebie. Otóż zaraz to panowie zrozumiecie. Wczoraj była noc burzliwa, a ten człowiek jest jednym z tych,