Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I znowu w pustym pokoju zobaczył zielonawe oczy, smutną twarz i usłyszał wyrazy: „W życiu są dramaty...“
— Futro!... — Zaraz... Zobacz Walenty, czy konie już są?
— Stoją u ganku — odparł sługa.
— Aha... Noc widna?
— Widna, proszę jegomości.
— Aha! Pójdź jeszcze do gospodyni i każ, ażeby nakarmiła Żyda. Niech mu da jasną lampę, jeżeli zechce robić w nocy.
Walenty wyszedł.
— Nie mogę być niewolnikiem wszystkich pogorzelców i kobiet, które umarły. Jutro będzie sam czas. Nieszczególny musi to być człowiek, skoro nikt ze wsi nie pośpieszył mu z pomocą.
Machinalnie spojrzał na rozpiętą figurę Chrystusa i zadrżał. Zdawało mu się, że i Ukrzyżowany ma zielonawe oczy.
— Rany Boskie! — szepnął — co się ze mną dzieje?... I to ja, obywatel, kapłan, waham się między zabawą i pocieszeniem nędzarza... Kapłan!... Obywatel!...
Ujął się oburącz za głowę i chodził po pokoju. Walenty wrócił.
Proboszcz podniósł na niego wybladłą twarz.
— Weź koszyk — rzekł zmienionym głosem — włóż mięso z obiadu, chleb, butelkę miodu i postaw w sankach.
Sługa zdziwił się, ale spełnił rozkaz.
— Może umiera? — myślał ksiądz. — Możeby jeszcze z Sakramentami?... — Niepodobna!... — szepnął, znowu ujrzawszy owe oczy. — Jestem na wieki potępiony... Boże, bądź miłościw...
Bił się w piersi i wątpił o swojem zbawieniu, zapominając, że miłosierny Ojciec nie rachuje liczby rautów, ani wypitych butelek, lecz te ciężkie walki, jakie stacza ze sobą ludzkie serce.