Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Matka zapłakała pocichu.
— Jużci nie wywinąłby on się od śmierci — rzekła szlochając — tak czy siak. A dziś sam ją, nieszczęsny, w tę burzę przeczuwał, bo chodził po izbie jak nieswój i tulił się do wszystkich... O, żeby mi to do głowy przyszło, nie wypuściłabym go z chaty... W lochubym go zamknęła... Szłabym za nim, gdzieby się ino ruszył...
— I w chacieby umarł, jeżeli przyszedł na niego taki czas — odezwał się bakałarz.
— Prawda — westchnął Ślimak. — Jak Bóg miłosierny zawoła kogo do siebie, nie zatrzyma go rodzony ociec, ni matka...
Bakałarz odszedł, a smutni rodzice zostali na podwórku z Owczarzem, wzdychając i popłakując. W ich serca już wstąpiła rezygnacja, więc mówili między sobą i z parobkiem, jako bez woli Bożej nawet takiemu dziecku włos z głowy nie spadnie.
— Nawet źwirzowi nie stanie się nic bez woli Boskiej — mówił Ślimak. — Ile to razy do inszego zająca strzelą z fuzjów, ile psiarni za nim wypuszczą, a on uchodzi zdrów, kiedy się tak Bogu podoba. Ale niech wybije jego godzina — zginie w czystem polu. Uciapie go lada kundel, albo pastuch trafi w sam łeb kamieniem, i bywaj zdrów.
— Albo i mnie — odezwał się Owczarz. — I wóz drzewa mnie przycisnął, i do śpitala mnie oddali, i robotym znaleźć nie mógł, a przecie żyję, bo mój czas jeszcze nie nastał. Jak zaś nadyndzie, żebym się schował pod wielki ołtarz — zginę.
— I nietylko ty — dodał Ślimak. — Nowiększy pan, nobogatszy mocarz, żeby się zamknął w murowanym pałacu nawet z żelaznemi okiennicami, nie ujdzie śmierci w swój czas. Tak i ze Staśkiem...
— Moja ty dziecino!... moja ty pociecho!... — zapłakała matka.