Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już uznano ją za nieboszczkę, otworzyła znowu blade oczy do świata.
Maciek na podobne wróżby tylko ręką kiwał, mówiąc: „Nie bójta się, nic jej nie będzie!...“ Każdej nocy ukradkiem przystawiał ją do wymienia krowy, a w dzień nie rozłączał się z nią.
— Co się ty, Maciek, frasujesz takiem mizernem dzieciskiem? — mówiła nieraz Ślimakowa. — Żebyś do niej gadał świętemi słowami, żebyś jej nawet z książki czytał, to cię jeszcze nie zrozumie, bo strasznie głupie. W życium takiego nie widziała głuptasa...
— Ale, hale!... — odpowiadał parobek. — Ma ona swój rozum, ino że nie gada. Ale jak się kiedy rozgada, najstarszego człowieka zakasuje.
I czy gnój wywoził na pole, czy młócił, czy wiał, czy łatał odzienie, zawsze była przy nim znajda, której opowiadał o swych robotach, podkarmiał mlekiem z małej flaszki, albo kołysał do snu, śpiewając fałszywym głosem:

Szła sierota po wsi,
Napadli ją źli psi...

Dziś zawiózł ją do lasu. Owinął w resztkę starego kożucha, potem w płachtę, przywiązał między przedniemi kłonicami sanek, i tak jechali, z góry, pod górę, albo wąwozem, bo okolica była garbata. Nagle wydostali się na równinę wprost słońca, którego skośne promienie, odbite od nieskończonej tafli śniegów, poraziły im oczy mocnym blaskiem.
Dziecko zapłakało, Owczarz odwrócił mu głowę na bok i prawił:
— A widzisz, gadałem ci — zamykaj oczy. Żaden człowiek, żeby największy pan, żeby sam biskup, na słońce patrzyć nie może, bo to jest boska latarnia. Pan Jezus, skoro świt, codzień bierze ją do garści i ogląda swoje gospodarstwo na ziemi. Zimą, kiedy mróz dokucza, chodzi se najkrótszą