Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc ja jestem twoim dłużnikiem! — zawołał panicz, wydobywając z kieszeni portmonetkę. — Masz tu — rzekł i dał mu srebrną czterdziestówkę. — A to twój ojciec?... ten, co cię wczoraj chciał batem obić?...
Chłop ukłonił się do ziemi.
— Obywatelu! — rzekł panicz tonem obrażonego. — Jeżeli chcesz, ażebyśmy byli ze sobą w przyjaźni, nie kłaniaj mi się tak nisko i nakryj głowę. Czas zapomnieć o resztkach niewoli, które nam i wam ujmę przynoszą. Nakryj głowę, obywatelu, proszę cię...
Zdumiony i zakłopotany Ślimak chciał spełnić rozkaz, ale ręka odmówiła mu posłuszeństwa.
— Przecie to wstyd stać przy panu w czapce — szepnął.
— Dajże spokój dzieciństwom! — ofuknął panicz. Wyrwał mu czapkę z ręki i gwałtem wsadził na głowę, a następnie to samo zrobił wylęknionemu Staśkowi.
— Choroba!... — pomyślał chłop, nie mogąc zdać sobie sprawy z demokratycznych intencyj panicza.
— Cóż to, idziecie do dworu? — spytał go myśliwiec, zawieszając fuzję na ramieniu.
— Jużci, jaśnie paniczu.
— Macie interes do mego szwagra?
Chłop znowu chciał ukłonić się do nóg, ale został powstrzymany.
— Cóż to za interes?
— Chcieliśmy prosić łaski jaśnie pana, żeby nam wypuścił w arendę ten kawałek łąki, co jest między rzeką i moją chudobą.
— Nacóż to wam?
— Stargowaliśmy wczoraj z moją kobietą krowinę i boimy się, że paszy będzie za mało, więc dopraszamy się łaski...
— A dużo macie bydła?