Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie na targ?... Trza zbić chłopaka, i święty Boże nie pomoże... Co to za krowa?... Wio, dzieci! Oj, żebym ja tak miał jeszcze jedną krowinę i choć ten oto kęs łąki!...
Zjechał ze szczytu wzgórza i począł bronować jego spadek, zwrócony do Białki. Nad rzeką zobaczył Staśka, ale zato stracił z oczu swoją zagrodę i tajemniczego chłopa z krową. Ręce opadały mu, nogi ledwie wlokły się ze zmęczenia, ale najbardziej ciężyła mu niepewność, jaką miał w duszy, że on nigdy dobrze nie odpocznie. Skończy swoją robotę, musi iść do miasteczka, bo i z czegoby żył?
— Żeby też człowiek mógł się kiedy dobrze wyleżeć! — pomyślał. — Ba! żebym miał więcej gruntu, albo choć jeszcze jedną krowinę i tę łąkę, tobym leżał...
Już z pół godziny chodził po nowem miejscu za bronami, cmokając na konie, albo marząc o wyleżeniu się, gdy nagle usłyszał:
— Józef! Józef!...
I zobaczył na wzgórzu swoją kobietę.
— No, a co tam? — spytał chłop.
— Wiesz ty, co się stało?... — rzekła zadyszana gospodyni.
— Skądże mam wiedzieć? — odparł chłop zaniepokojony. — Czyby nowy podatek? — przemknęło mu się przez głowę.
— Przyszedł do nas stryj Magdy, wiesz, ten Grochowski, Wojciech...
— Może chce zabrać dziewuchę? to niech ją bierze.
— Ale, jemu tam akurat dziewucha w głowie. Przyszedł z krową i chce ją sprzedać Grzybowi za trzydzieści pięć rubli papierkami i srebrnego rubla na postronek. Śliczności krowa, mówię ci.
— Niech ją sprzedaje, cóż mnie do niej?
— To ci do niej, że my ją kupimy — rzekła Ślimakowa stanowczym tonem.