Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cokolwieczek, ale bardzo mało. Nogi mi drżą.
— Gdzie znowu?... Nic nie widzę.
— Drżą wewnętrznie, wie pan?... Jakby tu określić?...
— Nic nie drży i serce w porządku. Siedemdziesiąt sześć.
— Czy podobna?... Więc ja nie jestem ciężko chory?
— Po dziesięciotysięczny raz mówię, że pan wcale nie jest chory — odpowiedział doktór. — Chociaż nie myślę ukrywać, że marnuje pan siły i życie.
— Czy pan nie wie, jak słabym tworem jest człowiek? — westchnął hrabia. — Przecież nawet święci...
— No, ale możeby się pan hrabia przeszedł po pokoju?... Możeby wykonał parę ruchów gimnastycznych?
— A nie zaszkodzi? — błagalnym tonem spytał Kajetanowicz. I nie czekając odpowiedzi, szybko wybiegł na środek pokoju, wyciągnął ręce, rozsunął je, podniósł dogóry, zniżył. Następnie ujął się pod boki i tułowiem zaczął poruszać: naprzód, wtył, na prawo, na lewo. Po kilkuminutowych ćwiczeniach twarz wypogodziła się i hrabia usiadł na fotelu, głęboko oddychając.
— Pan jest cudotwórca! — zawołał. — Założę się, że gdybym nawet umarł, wskrzesiłby mnie pan. Coprawda, nie na długo! — westchnął smutnie.
Po chwili zaczął znowu jękliwym głosem:
— Ale jakie szczęście, że nie zobowiązałem się do tego stypendjum...
— Jakiego stypendjum? — wtrącił zdziwiony doktór.
— A dla tego chłopca... tego Sobolewskiego, czy jak mu tam?...
— Jakiego Sobolewskiego? — spytał już podrażniony doktór. — Panna Sobolewska jest moją narzeczoną...
— Ach, ta pani?... nauczycielka mojej kuzynki? — zawołał hrabia, zrywając się. — Więc to już?... Serdecznie winszuję! Dom, ogród, kareta, ile razy pani zechce wyjechać. A pierwszego syna ja trzymam do chrztu...