Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na jego widok otucha wstąpiła w serce Józefa; zdawało mu się, że niema niebezpieczeństwa, któremu nie stawiłby czoła w towarzystwie ukochanego nauczyciela.
W powoziku siedziały dwie damy w szarych płóciennych sukniach, z białemi i amarantowemi różami przy staniku. Jedną była panna Krystyna Sobolewska, drugą jej uczenica, Zosia Turzyńska.
Na ten widok Józefa ogarnęło naprzód zdziwienie, potem duma, wkońcu złość.
— Więc to ona przyjeżdża namawiać mnie do procesu?
Niebawem powrócił mu zdrowy rozsądek i znowu oblał twarz krwawym rumieńcem.
— Stanowczo jestem głupi! — szepnął.
Tymczasem od kuchni w stronę powoziku biegła z rozkrzyżowanemi rękoma pani Wodnicka, mówiąc wysokim sopranem:
— Kogo widzę? Jakie niespodziewane szczęście!
Promieniejący Łoski tak elegancko wyskoczył z powozu, że zawadził o stopień i byłby upadł, gdyby go za ramię nie powstrzymała panna Krystyna. Ponieważ jednak tego rodzaju wypadki zdarzały mu się po kilka razy na dzień, więc bynajmniej nie zmieszany, owszem, uśmiechnięty, pomógł wysiąść z powozu damom. Pani Wodnicka skinieniem głowy przywitała Łoskiego i pannę Krystynę, skierowując całą eksplozję uczuć na pannę Turzyńską.
— Jakiż zaszczyt spada na naszą skromną chatę! — mówiła. — I trzeba zdarzenia, że w takim właśnie dniu mój mąż musiał wybrać się do powiatu. Chłopcy, chodźcież tutaj... przyjechała nasza kochana dziedziczka.
I kiedy wśród niskich ukłonów zbliżyła głowę do ramienia panny Turzyńskiej, Zosia nagle pocałowała ją w rękę.
Pani Wodnickiej załamał się głos ze wzruszenia, kiedy mówiła:
— A, to już się nie godzi, panno Zofjo! Mnie całować