Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I to nazywa się zdradą? — mówił gość z uniesieniem. — Wypowiadać swoje przekonania jest obowiązkiem obywatelskim, i dopiero wy zrobiliście z tego występek. Powiesz, że niezgadzanie się z wolą ogółu psuje karność publiczną; ale czy to wy byliście ogółem? Byliście partją i ja partją, a przecież ja was nie nazywałem zdrajcami.
— Różnica zdań to bagatela — mruknął nauczyciel. — Chociaż zniechęciła ona do ciebie ludzkie serca.
— Bagatela? — powtórzył gość. — A jednak na tej zasadzie odsunęliście się ode mnie na emigracji, a gdym wrócił do kraju — nazwaliście szpiegiem...
— Nie na tej...
Stary człowiek cofnął się i zaciskając pięści, wykrzyknął:
— Nie na tej? Więc na jakiej? Jak ty śmiesz teraz jeszcze kopać mnie — nędzarza, którego już zabiliście moralnie?... Wszakże ja ciebie rannego z placu uniosłem... W Paryżu dzieliłem się z tobą chlebem. I tak mi płacisz?...
— Prawda — rzekł nauczyciel — wspierałeś nas, nawet hojnie... Ale... skąd miałeś pieniądze?... — dodał prawie szeptem.
Gość nagle ochłonął z uniesienia. Uderzył się w czoło, jakby coś przypominając sobie.
— Żołdu nie brałeś — mówił nauczyciel.
— Mieszkałem zdaleka od wszystkich i nikogo nie przyjmowałem. Czy tak?... — pochwycił stary człowiek, z szyderczym uśmiechem.
— Tak, wystrzegałeś się nas. Ale pomimo to... wiedziano, że masz parę mieszkań, że w domu nie nocujesz, że nawet przebierasz się za wyrobnika.
Starzec śmiał się gorzko.
— Więc śledziliście mnie?... Nie wiedziałem!... I żaden mnie nie ostrzegł, żaden nie spytał, co robię?... nawet ci, którzy korzystali z podejrzanych pieniędzy...
— Wiesz, że przestaliśmy z nich korzystać.