Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Znam ja się na tem! — mówiła gospodyni. — Służyłam za dziewkę u gumiennego w miasteczku, u Macieja, co to w dwunastym roku chodził z Francuzem. Ten ci się nam naopowiadał, niby Maciej... Mówię wam, nieraz stało drugiego wojska jak lasu, a przyszedł Francuz, ino się zamajtnął, i już niema tamtych. Leżeli, gadał Maciej, jak snopy, kiedy się wóz wywróci.
— Jezu! Jezu! — szepnęła jedna z dziewcząt,
— I już się nie podnieśli, kiedy tak leżeli? — spytała Łukaszowa.
— Jakże się mieli podnosić, kiedy byli poprzetrącani? — odparła kucharka.
Niańka westchnęła.
— Dużo ludzi zmarniało bez te wojny! — rzekła.
— A tera musi zepsuje się najwięcej — zakonkludowała kucharka. — Maciej powiadał, że — jak Francuz idzie sam, to jest cała bieda, ale jak idzie z naszymi, to jest dwie biedy.
W saloniku byli goście. Przez uchylone drzwi sypialni zobaczyłem pana Dobrzańskiego, pana burmistrza i księdza proboszcza. Byli zajęci gwałtowną rozprawą, i właśnie zagniewany pan burmistrz wołał:
— Głupstwo jest porywać się z takiemi siłami... Gdybyśmy mieli choć ze sto tysięcy wojska, sam poszedłbym pierwszy... Ale tak...
— No, Francuzi znajdą więcej — wtrącił proboszcz.
— Znajdą dla siebie, nie dla nas...
Pan Dobrzański śmiał się.
— Ja wiedziałem — rzekł, trzęsąc ręką — że pan prezydent jesteś czerwony — przy krupniku. Ale w razie wojny, będziesz miał tylko czerwony kołnierz...
— Co mi pan tu pleciesz? — wrzasnął prezydent, uderzając w stół obu rękami. — Chyba zwarjowaliby Francuzi, gdyby nam chcieli pomagać.
— Pan jużeś zwarjował... — uśmiechnął się nauczyciel.