Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nemi tak, jakby chciał okręcić się całunem i w ten sposób zabezpieczyć od przejmującego zimna...
W samym rogu leżała Marja...
Na ten widok dziwne opanowało mnie uczucie. Pierzchnął strach, wzburzenie i odraza, a miejsce ich zajęła głęboka obojętność. Siadłem u jej nóg, spokojnie patrzyłem na wpół otwarte usta i bez dreszczu ucałowałem wyprężoną i chłodną jej rękę... Gdyby wtedy młody blondyn uniósł się ze swej twardej pościeli, aby mi zrobić miejsce, wówczas bez obawy i wstrętu, ległbym między nimi na tym ohydnym tapczanie...
W tej chwili, ze szpitalnego kancelisty stałem się bohaterem jakiejś tragedji bez tytułu i aktów, której za scenę służyła dusza moja. Wtedy to po raz pierwszy w życiu, najciemniejsze zakątki mego wnętrza rozświetliła jakaś złowroga błyskawica, przy której dostrzegłem, że nawet kamienie umieją płakać a trupy śmiać się, że ten świat w gruncie rzeczy jest innym zupełnie, niż mi się dotąd wydawał, i że całe życie nasze jest bardzo ciężkiem, ale i bardzo głupiem brzemieniem.
Ach! szanowni koledzy, czuję, że mówiąc to, muszę się wam bardzo zabawnym wydawać, lecz taki to już mój temperament. Przy gorącym ponczu, a zresztą i bez niego, spada na mnie od czasu do czasu jakiś duch z tej izby ponurej, który unosi mnie gdzie?... nie wiem, ale w każdym razie gdzieś bardzo wysoko.
Smutne te dumania przerwał mi nagle głos mówiący:
— A póświeć-no Michał, bo się coś tam tłucze po sieni...

Zaświeć, matlu zaświeć,
Bo w komorze niedźwiedź...

zaśpiewał wesoły biesiadnik, nazywany Ignasiem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi, i ujrzałem stróża z gośćmi. Biesiadnicy na mój widok chcieli uciekać, myśląc za-