Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wają się pewne formalności pedagogiczno-karne, niż do uczonego, któremu ludzkość zawdzięczała nowowynaleziony i do dni naszych nieznany system wychowawczy. Na chudej i bladej twarzy pomysłowego Hiacynta malował się taki ogrom boleści, żem się począł na serjo obawiać, aby spróchniały hotelowy sprzęt, bardzo dobrze naśladujący łóżko, pod tak niezwykłym ciężarem nie przyjął formy kilku desek powiązanych sznurami i opartych na dwu relegowanych z kuchni stołkach.
— A to hultaj jakiś! — krzyknąłem, wchodząc do pana Hiacynta. — To panu dobrodziejowi wyzło... chciałem powiedzieć: a to pana urządził wobec tylu nieznanych osób!
— Szlachecki łeb! — odparł z goryczą pełen demokratycznych instynktów literat. — Po baranach z tej rasy wszystkiego spodziewać się można.
— Patrz pan dobrodziej, więc on szlachcic? — zapytałem trochę zdziwiony.
— Przecie pułkownik lepiej ode mnie wiesz, że wszyscy Moździerzniccy są szlachtą jeszcze od Stefana Batorego — odparł również zdziwiony pedagog.
— Eee!... to pan dobrodziej myślisz o wczorajszym egzaminie Soterka? — spytałem znowu.
— Naturalnie, że tak!... A pułkownik o czem myślisz? — rzekł trochę zmieszany publicysta.
— No, ja chciałem mówić o krytyku, co to panu dobrodziejowi w gazecie takie cię... chciałem powiedzieć: takie rzeczy popisał...
— Więc pan czytałeś? — bąknął biały jak chusta literat.
— Czytałem, czytałem!... i właśnie przychodzę powiedzieć panu, że nic a nic nie wierzę temu chłystkowi.
— Aach — szepnął stroskany publicysta — pan nie uwierzysz, ale miljony uwierzą! — Mówiąc to, miał zapewne na myśli tutejszokrajowych czytelników gazety i ich przyszłych potomków; nie przypuszczam bowiem, aby sądził, że Niemcy,