Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Alarm! — zawołałem, zrywając się na równe nogi. — Szpadę!... konia!... Oficerowie na swoje miejsca!... Sygnał do ataku! — komenderowałem w półśnie, sądząc, że mój oddział ze wszech stron otoczono.
— Bataljon... do ataku broń!... Biegiem maaarsz!... Vive l’empereur! — ryknął tubalnym głosem mój sąsiad numer trzy, w którym poznałem eksmajora Byczkowskiego, sławnego na całą dywizją, a następnie na cały powiat z niesłychanej tuszy.
— Chi! chi! chi!... — chichotał rozpustny Soterek, tarzając się po łóżku.
— Pułkowniku, serce, a zapal świecę, bo zdaje się, że złodziej wszedł! — jęczy nadobre już obudzona moja nerwowa przyjaciółka.
W okamgnieniu zapalam świecę, wchodzę do pokoju majorowej i widzę rozwalone krzesła, tudzież niezmiernie zadowolonego Socia ze sznurkiem w ręku. Ale złodzieja nigdzie ani śladu...
— Co ty sobie myślisz, hultaju? — krzyknąłem na niedobrego zbytnika. — To chce ci się babkę straszyć? po nocy figle płatać i cały hotel budzić?... Ja ci!...
— Jak pragnę zbawienia duszy — mówi trochę już uspokojona staruszka — takem zrazu myślała, że jesteśmy z Grzesiem tam w tej wsi pod Moguncją, gdzie to nasz oddział Prusacy napadli... Pamiętasz, serce?
— O, do stu fur beczek bataljonów djabłów! — odzywa się sąsiad numer trzy. — Co wy tam wyrabiacie?... ciury!... marudery!... psie ogony!... O saperment!...
— Uspokój się, Bysiu... Byczkosiu!... to jestem ja z majorową Moździerznicką, której wnuk nicpoń stołki przewrócił i takiego nam strachu napędził — uspakajam impetycznego sąsiada.
— Aha!... to ty, pułkowniku?... Ja też, usłyszawszy rumot i komendę, myślałem, bodaj mnie pierwsza kula nie minęła,