Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za chwilę — mówi dalej niezmordowany opiekun nieletnich tym samym pełnym namaszczenia głosem — przybędzie tu pan Gamadeltowicz, emeryt, głośny badacz języka greckiego, mąż wielkiej nauki, prawdziwa ozdoba miasta.
— Należałoby powiedzieć: ozdoba całego kraju — poprawia właściciel długiej szyi.
Tym razem, nie wiedząc co począć, ja ukłoniłem się Sociowi, majorowa Gadulskiemu, a trzej świeżo przybyli panowie — komodzie, na której ustawiono butelki.
— A to — kończy rekomendacje zacny Gadulski — jest pan Pieprzkowski, szanowny kupiec i obywatel naszego miasta.
— Właściciel handlu win, korzeni i towarów galanteryjnych — dodaje niski i gruby jegomość z twarzą podobną do kolorowej piłki i bardzo sympatycznie uczesanemi włosami.
— Niechże panowie będą łaskawi spocząć — mówi uprzejma majorowa do ciągle kłaniających się członków doraźnej rady familijnej. — Jakże mi przykro, że nie mogę panów przyjąć we własnej chacie.
Na te słowa obecni wyrzucili z płuc po kilka wykrzykników, przeznaczonych prawdopodobnie dla uzewnętrznienia głębokiej boleści, jakiej doświadczają z powodu smutku gospodyni i innych od nich niezależnych powodów. Następuje regulowanie krzeseł i zajmowanie miejsc, w trakcie czego kupiec i obywatel miasta szepnął do mnie:
— Pan pułkownik dobrodziej wziął wino od Goldszwajna?... Na uczciwość, nie będę mógł pić tej mikstury, myśląc, że mi dziś akurat przysłano beczkę węgierskiego.
— Jaka szkoda — odpowiadam.
— Przysłano mi także — ciągnie kupiec — pakę kamaszy i rękawiczek warszawskich, trzydzieści głów cukru i sto funtów herbaty. Prócz tego w handlu moim znajdują się księgi gospodarskie, salami, papier stemplowy...
— Pozwólcie panowie — przerywa troskliwy Gadulski —