Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wać, o innego się procesować, tej sprowadzaj mamkę, bo biedactwo zębów jeszcze nie ma, tamtego znowu żeń albo, co gorsza, trumnę mu zamawiaj. Bo to, panie dobrodzieju, niektórzy z moich wychowańców postarzeli się już, a ja jeszcze dbam o nich przez głupie moje serce. Ot, i w tej chwili muszę iść na nową radę...
— A na miłość boską, nie odchodź, rybeńko! — woła staruszka — bo muszę z tobą koniecznie o Sociu pogadać, a czas tak krótki...
— Niepodobna, pani dobrodziejko! — odpowiada miłosierny Gadulski. — Chętnie wezmę pod opiekę wnuczka pani, ale dopiero pojutrze. Dziś muszę zająć się tymi, którzy mnie zobowiązali wcześniej.
— Bój się Boga, serce, tożeś ty jego opiekun dawniejszy, niż tych wszystkich — mówi już napół z płaczem majorowa.
— Ja?... ja?... zapytuje Gadulski takim tonem, jakby mu ktoś zarzucił występek fałszowania biletów kredytowych. — Ależ ja to kochane dziecko pierwszy raz widzę jak żyję!...
— Jakto pierwszy raz?... Przecież syn mój, nieboszczyk Ksawcio, umarł na twoich rękach i nawet zapisał ci parę tysię...
— Tak, tak! — potwierdza przybyły. — Onegdaj także jeden z moich przyjaciół oddał Bogu ducha w mojej obecności.
— No, więc Ksawcio mnie i tobie przekazał syna swego Socia, a nawet mnie zaklinał, ażebym nic nie robiła bez twej porady. Ja cię szukam oddawna, aleś ty tak gdzieś przepadł, jak kamień w wodzie.
— No, proszę? Tak, tak, pamiętam teraz — mówi zakłopotany opiekun. — To to on?... Jak wyrósł, jak wyładniał, czysty wizerunek Ksawcia, pociemkubym go poznał. Mój Boże! tak często myślałem, co się też dzieje z tym ukochanym chłopcem... Chodźże w moje objęcia Klimciu... to jest So-