Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

złazi, bo pora jechać do miasta — wołał nierozwinięty Sotuś, sądząc zapewne, że jeden z członków krajowej prasy perjodycznej dla osobistej satysfakcji od kilku godzin huśta się na wysokości kilkudziesięciu stóp nad ziemią.
— Nie mogę, bo mi noga uwięzła — odpowiedział słabym głosem publicysta.
— Trza, żeby kto polazł na drzewo ze sznurami i pomógł panu zejść — odezwał się karbowy. — Bo jak go zamroczy, to pewniakiem kark skręci.
W okamgnieniu znaleźli się dwaj ochotnicy: Pawełek i owczarczyk, słynni poszukiwacze gniazd wronich, którzy, przy współudziale kilku osób, stojących na ziemi, dosięgli pierwszych gałęzi lipy i za chwilkę znaleźli się obok pedagoga.
— Już, już! — zawołał Pawełek.
— Jedzie, jedzie! — krzyknęli stojący na dole.
— A pilnujcie od spodu, żeby nie zleciał — odezwano się z wysokości.
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny... — szeptała, zamykając oczy, majorowa.
— Iii... co mu ta będzie — wtrącił karbowy. — Drze o własnej mocy, aż wióry lecą. Widać mu nogę przyszczypnęło, a nie mógł se sam wydobyć.
— Dalejże go razem... hop! — krzyknęli parobcy, chwytając zsuwającego się pedagoga.
— Chwałaż ci, święty Antoni! — zawołała majorowa, obejmując za szyję ocalonego literata. — Ach, jak ja się modliłam za ciebie, mój ty ptaszeńku!
Nastąpiły powitania, po których staruszka zaczęła na nowo.
— Ach ja nieszczęśliwa, czy pan tak na drzewie zdarł ubranie? Aaa... wszystko nanic, jakby kto rozpalonem żelazem wypiekł. Aaach, zemdleję!... i krew widać... Na czemżeś ty takiem ostrem siedział, panie Postępowiczu, rybeńko?
— To tak te psy podłe — mruknął przygnębiony literat.