Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nagle ze szczytu któregoś pagórka rozległ się ogromny głos, potężniejszy od lwiego ryku:
— Żołnierze jego świątobliwości faraona, rozbijcie tych psów libijskich!... Bogowie są z wami!...
Nadnaturalnemu głosowi odpowiedziały dwa niemniej potężne: przeciągły okrzyk egipskiej armji i niezmierny zgiełk Libijczyków...
Książę, już nie potrzebując ukrywać się, wszedł na pagórek, skąd dobrze było widać nieprzyjaciół. Przed nim ciągnął się długi łańcuch procarzy egipskich, jakby wyrosłych z pod ziemi, a o paręset kroków rojący się śród tumanów pyłu obóz libijski. Odezwały się trąbki, świstawki i przekleństwa barbarzyńskich oficerów, nawołujących do porządku. Ci, którzy siedzieli, zerwali się, którzy pili wodę, schwyciwszy broń, biegli do swoich; chaotyczne tłumy poczęły rozwijać się w szeregi, a wszystko wśród wrzasków i tumultu.
Tymczasem procarze egipscy wyrzucali po kilka pocisków na minutę, spokojnie, porządnie, jak na mustrze. Dziesiętnicy wskazywali swoim oddziałkom gromady nieprzyjacielskie, w które należało trafiać, a żołnierze w ciągu kilku minut zasypywali je gradem ołowianych kul i kamieni. Książę widział, że po każdej takiej ulewie, gromadka Libijczyków rozpraszała się, a bardzo często jeden zostawał na miejscu.
Mimo to libijskie szeregi uformowały się i cofnęły za linję pocisków, wysunęli się zaś naprzód ich procarze i z równą szybkością i spokojem zaczęli odpowiadać Egipcjanom. Czasami wśród łańcucha ich wybuchały śmiechy i okrzyki radości, a wówczas padał jakiś procarz egipski.
Niebawem nad głową księcia i jego orszaku zaczęły warczeć i świstać kamienie. Jeden, zręczniej rzucony, uderzył w ramię adjutanta i złamał mu kość, drugi strącił hełm innemu adjutantowi, trzeci padł u nóg księcia, rozbił się o skałę i twarz wodza zasypał okruchami gorącemi, jak ukrop.