Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I znowu szepty, po których nastąpiła konkluzja Mielnickiego:
— Tak!... a pięć tysięcy niech bierze, bo to się przyda dzieciom...
— Więc mogę liczyć na poparcie?... — spytał adwokat.
— Rozumie się — odparł Mielnicki. — Bylem tylko odszukał Latterową, zaraz wyperswaduję grymasy... Przecie to dla obojga szczęście, łaska Boża!... Co trzymać człowieka, który nie chce?... Lepiej wziąć takiego, który chce...
Teraz zaczęły się szeptania w drugim kącie. Panna Howard mówiła cicho do Zgierskiego:
— A co, nie miałam prawa twierdzić, że Latter jest nikczemnikiem? Nawet ten jegomość, który broni go, nie śmie wypowiedzieć prawdy głośno... Tam jest coś tajemniczego... Patrz pan, jak wygląda ten gruby szlachcic...
Tymczasem Zgierski wpatrywał się w szlachcica jak w kochankę. W czarnych jego oczkach widać było żal za panią Latter i uwielbienie dla Mielnickiego, i chęć dowiedzenia się o wszystkiem, i nieugięty zamiar skorzystania ze wszystkiego.
Pochylił się ku pannie Howard i szepnął ze słodkim uśmiechem:
— Na miłość boską, czy pani nie widzi, że w tej chwili rozegrywa się dramat?... Pan Latter oczywiście żąda rozwodu, ten pan, który rozmawia z Mielnickim, to adwokat przy konsystorzu, a stary Mielnicki oddawna chce się żenić z panią Latter... Cała awantura, na której nasza przyjaciółka zrobi interes!...
— Czyja przyjaciółka?... kto... — spytała zachmurzona panna Howard.
— No, pani Latter.
— Nie jestem przyjaciółką kobiety, która tak dalece zapomina o swej godności, że gotowa trzeci raz wyjść zamąż — odparła.
— Ale ja jestem jej przyjacielem — rzekł półgłosem