Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na drugi dzień, po południu, wezwał go Zajączkowski i poszli razem przez las, w stronę owej polanki. Kapitan ciężko sapał, oczywiście dla dodania sobie powagi, i zakręcał wąsa lewą ręką, na której małym palcu jaśniał gruby, złoty pierścień z szafirem.
„Przecież to jest skończony bandyta!...“ — pomyślał Świrski.
— Te ścierwa naczelnika zakantopią!... — odezwał się Zajączkowski. — I ja nic na to nie poradzę... Mogę powiesić jednego... dwu... Ale jeżeli jest ich z dziesięciu, to całej partji nie będę wieszał...
— Mówi pan o strzałach do mnie? — zapytał obojętnie Świrski.
— Maśśś się wiedzieć!... Pięknie, że naczelnik nie bierze do serca takich głupstw, no, ale ja nie pozwolę, ażeby oni pana zmarnowali...
— Jacy oni?...
— Ci, którym Monopolka wytłomaczył, że ten Żyd to był szpieg... Wreszcie, bez obrazy, partja jakoś naczelnika niebardzo... tego...
— Niebardzo mnie lubią?... Czuję to sam.
— Nietylko pana... Ich także w oczy kłuje Szczurek i Gorczyca...
„Niby Lisowski i Chrzanowski...“ — pomyślał Kazimierz, a głośno dodał: — To też niech nas kapitan uwolni z partji, jeżeli nas nie lubią.
— Naczelnika choćby i dziś... — zawołał kapitan. — Ale tamci są nam cośniecoś winni. Kiedyśmy ich odbili w mieście, to jednak paru naszych wpadło!...
— Możnaby wynaleźć jakieś odszkodowanie — wtrącił Świrski. — Ile naprzykład kapitan myśli?...
Targ w targ, Zajączkowski oświadczył, że za tysiąc pięć-