Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dał, że jedzie od szosy, gdzie Zajączkowski napadł pocztę, wiozącą wielkie pieniądze.
— I zabrał?... w którem miejscu?... ile?... dużo naszych zginęło?... — szemrali partyzanci.
Potem przybysz odszedł nabok z Dziewiątką i powiedział mu kilka słów.
— A dobrze znasz drogę?... — zapytał Dziewiątka.
— Jeszczeby zaś!... — odpowiedział przybyły.
W kwadrans później oddział maszerował ku południowi, ścieżyną wprawdzie wąską, ale równą. Świrski uczuł senność, a jednocześnie przypomniał sobie, że Zajączkowski nie napadł tego oddziału, który miał jego aresztować, ale napadł — pocztę.
„To dobrze... to bardzo dobrze!...“ — pomyślał.
— Co kolega-naczelnik mówi?... — odezwał się Litwin znużonym głosem.
— Ja?... ja nic nie mówię — odparł Świrski i po chwili znowu dodał:
„Bardzo... bardzo dobrze...“
Zaczęło świtać. Kazimierzowi zdawało się, że ręce wydłużają mu się aż do ziemi i czuł nieprzyjemne kłucie w oczach. Współcześnie miał chęć zapytać Litwina: co znaczą owe „sznury...“ o których parę razy wspomniał Starce?... Ale nie mógł ust otworzyć. Więc znowu przypomniał sobie, że miał Litwina zapytać o Starkę; ale o co zapytać?... Potem przyszło mu na myśl, że miał kogoś zapytać o coś, ale kogo i o co?... Nagle uczuł bezdenną pustkę w głowie i ocknął się przerażony...
Było już widno. Partja wyminęła jakiś lichy mostek i zbliżała się do stogu, pokrytego śniegiem. Ludzie maszerowali z pochylonemi głowami, ciężko podnosząc nogi; na twarzy Litwina malował się rozpaczliwy smutek.
— Dolega panu co?... — spytał ze współczuciem Świrski.