Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy tylko warty czuwają nad bezpieczeństwem oddziału?
— Gdzieżby zaś!... Co parę godzin z rozmaitych stron ktoś nadbiega. Jedni przynoszą żywność, bieliznę, odzież, jeżeli można, a inni — wiadomości. Kolega-naczelnik słyszał, że kapitan napadł wczorajszej nocy na Józówkę?...
— Nic nie wiem... — odparł Świrski.
— A jakże — śpiewał Litwin — napadł i z monopolu zabrał coś pięćset rubli, a z gminy podobno kilka tysięcy i książeczki paszportowe. Inne dokumenta popalił.
— Rusza się ten wasz kapitan...
— Ba!... urodzony wojownik... Gdyby nie umęczenie ludzi, urządzałby codzień napad... A jaki surowy, jaki odważny, jaki przezorny!... O nim wiadomo, że albo zwycięży, albo zginie. I słyszę, że to człowiek prosty, kowal... I jeszcze on sam mówi, jakoby sztuki wojennej uczył się u kolegi-naczelnika...
Świrski przypomniał sobie trzykrotny okrzyk w Leśniczówce: „Niech żyje naczelnik!“ i czuł, że tym okrzykiem, niby łańcuchem, Zajączkowski przykuł go do partji. W tej chwili Kazimierz śmierci lękał się mniej niż kiedykolwiek, ale świadomość, że jest tak mocno związany z niezwykłym bandytą, kamieniem padła mu na serce. Inni byli tu ochotnikami, on — więźniem.
Wtem zdaleka... zdaleka... gdzieś za jeziorem i równiną, rozległ się wystrzał, kilkakrotnie powtórzony przez echo. Drugi strzał i — cała salwa, znowu powtórzona przez echo.
— Strzelają? — szepnął Litwin.
— Nawet niedaleko!... — odpowiedział Świrski.
Nowe strzały nieporządne, gorączkowe... nowa salwa i — huk silniejszy od wystrzału armatniego, któremu ze wszystkich lasów odpowiedziały grzmoty.
— Bomba... bomba!... — rzekł Litwin. Ręce drżały mu.
Drugi, niemniej potężny huk... trzeci huk i znowu grzmoty...