Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oddział zatrzymał się na niezbyt szerokiej polance, na której stało kilkoro sań. Teraz odezwał się stłumiony bas Zajączkowskiego:
— Trzeba z piętnastu ochotnika...
Cała gromada ruszyła naprzód.
— Za dużo!... — mówił półgłosem Zajączkowski. — To ty, Kubuś?... Toporek — dobrze... Mańkut — owszem... Aha... Gorczyca... Szczurek... ja wiedziałem, że pójdziecie!... Monopolka zostanie. A upij mi się, to ci dobrze zęby porachuję...
Świrski wahał się: czy ma zostać, czy pójść, jako ochotnik, na nieznaną wyprawę? Ale, zanim skończył namyślać się, sanki ruszyły i w jednej chwili utonęły w ciemnościach. Kazimierzowi było przykro, że nietylko Zajączkowski nie zwrócił się do niego ze specjalnem zapytaniem, ale że nawet Chrzanowski i Lisowski nie pożegnali go, nie zamienili z nim ani wyrazu...
— Jeden za drugim... gęsiego... marsz!... — komenderował głos zakatarzony.
Po kilku minutach oddział zeszedł z polanki, potem z drogi, a wnet Świrski poznał, że idą wąską ścieżką, bardzo nierówną, wśród gęstych krzaków. Co chwilę poślizgiwał się, potykał o korzenie, albo zapadał w śnieg. To znowu musiał zasłaniać twarz rękoma, ażeby zabezpieczyć się od uderzeń gałęźmi, które odginali i poruszali idący przed nim. Czasem ktoś, mniej uważny czy zręczny, wywracał się z przekleństwem, co innych pobudzało do śmiechu; niekiedy, daleko na przodzie, mignął drobny blask, po którym Świrski poznał, że tam idzie ktoś z latarką. Czasami oddział zatrzymywał się, latarka wyraźnie ukazywała się i znikała między drzewami, jakby szukając drogi. I znowu prędki marsz, szelest śniegu, chrzęst gałęzi, potykania się, ciche przekleństwa i półśmiechy.
Ręce marzły, uszy paliły, nogi poślizgiwały się, ale Kazimierzowi zaczęła podobać się awanturnicza wyprawa. Prze-