Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili doleciał odgłos dzwonów cerkwi: „Jestem tu... jestem tu... jestem tu!...“
Zatrzeszczały karabiny, ale żadna kula nie trafiła Jędrzejczaka.
— Niech żyje rewolucja!...
Nowa salwa. Jędrzejczakowi opadła głowa na piersi, i ugięły się kolana. Nie słyszał wystrzałów, nic go nie bolało, lecz w ustach poczuł ciepło i słony smak, a na białej koszuli ukazała się czerwona plama. Uderzyła go tylko jedna kula, rozdarła płuca i złamała kręgosłup. Kiedy przybiegł lekarz i podoficer z rewolwerem w ręce, Jędrzejczak już nie żył. Ciało szybko odwiązano od słupa i zepchnięto do grobu.
Po egzekucji oficer żandarmski, który badał Jędrzejczaka, i pułkownik artylerji, który chłopca starał się obronić, wracali konno do miasta.
— Wasza żona i siostrzenica, Leonie Konstantynowiczu, zanadto interesowały się zbrodniarzem... — mówił do artylerzysty żandarm, podkręcając jasnego wąsa.
— No, już pozwólcie, Aleksandrze Pawłowiczu, ale moja żona ma prawo nakarmić głodnego, szczególniej, gdy skarb o nim nie pamięta.
— Prawda... No, ale bez potrzeby te panie chodziły pod okno zbrodniarza i jeszcze coś do niego mówiły...
— Głupie plotki...
— Ja także myślę, że to plotki... Damy jednak powinny być ostrożniejsze.
W tej chwili tęgim kłusem od strony miasta nadjechał adjutant.
— Późno?... — spytał, zrównawszy się z oficerami.
— Albo co?...
— Zabójcy strażników złapani...
Artylerzysta zaklął i zwróciwszy się do oficera żandarmskiego, spytał:
— A teraz co będzie?...