Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwól, najdroższa!... Na łonie boskiej przyrody, zdala od złowróżbnych...
— Pomady! pomady!
— Zdala od złowróżbnych spojrzeń zawistnych szczęściu...
Dyń!... dyń!... dyń!...
— O nieba! — woła nieszczęśliwy kochanek, biegnąc kłusem.
— Czego ty chcesz, łotrze?...
— Pro... pro... szę... pp... phana...
— Czego?... gadaj, bo cię rozedrę!...
— Pr... pr... pro...
Drzwi od komórki uchylają się.
— Maniu, bo odejdę! — mówi gniewny głos z sieni.
— Kto tam? — woła kochanek... — Panno Marjo!... gdzie ona?... Boże! o cieniu mej matki, jeszcze mi aptekę ten łotr okradnie. Czego chcesz, wysłańcze piekieł?...
— Pro... pro... proszę... pana — n...
— Czego? gadaj, bo cię zamorduję!
— O ho... ho... ppo...
— Nie rozumiem!
— O... po... ho... delhetidok!
— Opodeldoku?... W tem się kryje jakaś piekielna intryga... Gdzie są pieniądze? Kto cię tu przysłał, poczwaro?
— Tten pan co... hh... hhbram... hhbramie...
— A a a... to on!...
Wybiega do bramy. Ufryzowany młodzian staje na schodkach i krzyczy do osób, pośpiesznie siadających na sanki.
— Ferdynandzie, Marjo!... o Marjo... zdradziliście mnie!
— Nie potrzebno krzyczyć po nocy!... a to się wszystkie ludzie w mieście pobudzą! — odzywa się w tej chwili surowy głos z kąta.
Młodzian odwrócił utrefioną głowę, spojrzał, odskoczył jak młoda antylopa na widok tygrysa, i z zrozpaczoną energją zamykając rygle, wyszeptał: