Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Ojciec Goriot.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zatem nos pański jest retortą? spytał jeszcze urzędnik Muzeum.
Re co? — rzekł Bianchon.
— Re-flektor.
— Re-fektarz.
— Re-stancja.
— Re-wizor.
— Re-zoner.
— Re-zydent.
— Re-konesans.
— Re-torama.
Tych osiem odpowiedzi padło ze wszystkich stron sali z szybkością rotowego ognia i wzbudziły tym żywszą wesołość, ile że ojciec Goriot spoglądał na biesiadników z ogłupiałą miną, jak człowiek, który stara się zrozumieć cudzoziemski język.
— Re?... — zwrócił się do Vautrina, który siedział najbliżej.
— Reduta, mój stary! rzekł Vautrin, wtłaczając ojcu Goriot uderzeniem dłoni kapelusz na głowę, tak że zakrył oczy.
Biedny starzec, osłupiały nagłym atakiem, siedział jakiś czas bez ruchu. Krzysztof zabrał talerz nieboraka, myśląc że skończył; tak iż, kiedy Goriot, podniósłszy kapelusz, wziął łyżkę, uderzył nią o stół. Stołownicy wybuchnęli śmiechem.
— Panie, rzekł starzec, ma pan bardzo niewłaściwe żarty i jeżeli się pan poważy jeszcze raz na coś podobnego...
— I cóż, co wtedy, papciu? rzekł Vautrin, przerywając.
— Wówczas może to pan ciężko odpokutować...
— W piekle, nieprawdaż? rzekł malarz. W tym czarnym kąciku, do którego stawia się niegrzeczne dzieci!
— Cóż, piękna panienko, rzekł Vautrin do Wiktoryny. Coś pani nie je. Zatem papa okazał się nieubłagany?
— Ohyda! rzekła pani Couture.
— Trzeba go przywieść do opamiętania, rzekł Vautrin.
— Ale, wtrącił Rastignac, który siedział niedaleko Bianchona,