Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Ojciec Goriot.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiem poco. Wystroił się na młokosa; niech mi Bóg odpuści, ale zdaje mi się, że się uróżował: był jak odmłodzony.
— Ręczę za wszystko, rzekł Eugeniusz, który zadrżał od grozy, lękając się nowej katastrofy.
Udał się do ojca Goriot. Starzec leżał na łóżku, Bianchon siedział obok.
— Dzień dobry, ojcze, rzekł Eugeniusz.
Starzec uśmiechnął się łagodnie i odpowiedział zwracając nań szklane oczy.
— Jak się ma Delfina?
— Dobrze. A ty, ojcze?
— Nieźle.
— Nie męcz go, rzekł Bianchon, odciągając Eugeniusza.
— I cóż? spytał Rastignac.
— Chyba cud mógłby go ocalić. Uderzenie na mózg już nastąpiło, przyłożyłem mu synapizmy; na szczęście czuje je, działają.
— Czy można go przenieść?
— Niepodobna. Trzeba go zostawić gdzie jest, strzec go od wszelkiego ruchu, wzruszenia.
— Mój poczciwy Horacy, rzekł Eugeniusz, będziemy go pielęgnowali we dwóch.
— Wezwałem już naczelnego lekarza ze szpitala.
— I cóż?
— Zawyrokuje jutro wieczór. Przyrzekł mi, że przyjdzie dziś jeszcze, po wizycie. Na nieszczęście, ten opętany stary popełnił dziś nieostrożność, z której nie chce się wytłumaczyć. Zaparł się jak muł. Kiedy doń mówię, udaje że nie słyszy; śpi, aby nie odpowiadać; lub, jeśli ma oczy otwarte, zaczyna jęczeć. Wychodził dziś rano, gonił pieszo po Paryżu, nie wiadomo gdzie. Wyniósł wszystko co tylko miał w domu, poszedł gdzieś robić jakieś szacherki, na które wyczerpał resztę sił! Jedna z córek była tutaj.
— Hrabina? spytał Eugeniusz. Słuszna brunetka, oko żywe, ładne, zgrabna nóżka, smukła kibić?