Strona:PL Balzac - Ojciec Goriot.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Prrrr!
Deszcz wykrzykników posypał się niby iskry fajerwerku.
— No, mamo Vauquer, dwie flaszeczki szampana! zakrzyknął Vautrin.
— Tarara! właśnie! Dlaczego nie cały dom! Dwie flaszki szampana! Ależ to kosztuje dwanaście franków! Ja tyle nie zarabiam, nie! Ale, jeżeli pan Eugeniusz zechce je zapłacić, ja ofiaruję likier.
— Znamy jej likier, czyści niegorzej manny, rzekł półgłosem medyk.
— Cicho siedź, Bianchon! wykrzyknął Rastignac. Nie mów mi nic o mannie... Dobrze, niech będzie szampańskie, stawiam! zawołał student.
— Sylwio, rzekła pani Vauquer, podaj biszkopty i ciasteczka.
— I tłuczek do orzechów! Nie mamy zębów na panine ciasteczka, rzekł Vautrin. Znamy je.
W jednej chwili wino zaczęło krążyć, biesiadnicy ożywili się, wesołość wzrosła w dwójnasób. Były to dzikie wybuchy śmiechu, wśród których rozlegało się naśladowanie rozmaitych zwierząt. Urzędnik wpadł na pomysł, aby odtworzyć jakiś krzyk paryskich wywoływaczy, który miał podobieństwo z miauczeniem kota w marcu; natychmiast osiem głosów ryknęło równocześnie:
— No-że, no-o-że ostrzyć!
— Wągle! wągle!
— Garnki drutować!
— Siemię dla ptaszków, siemię!
— Lo-o-dy! Lo-o-dy!.
— Stare ubrania, stare kapelusze!
Palma pierwszeństwa przypadła Bianchonowi za nosowy akcent, z jakim wrzasnął:
— Paraso-o-le! Paraso-o-le!
W kilka chwil powstał oszałamiający hałas, gwar pełen strzelających konceptów, prawdziwa opera, którą Vautrin prowadził nakształt kapelmistrza, mając oko na Eugeniusza i na ojca Goriot,