Strona:PL Balzac - Marany.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ście mamy najbardziej prawego z ludzi, dawnego Hiszpana, dziś Włocha, który nienawidzi Bonapartego, człowieka żonatego, człowieka zimnego Wstaje on późno i kładzie się spać wcześnie. Obecnie jest nawet chory.
— Włocha! Jak się nazywa?
— Kapitan Montefiore...
— A więc to nie markiz Montefiore?...
— Przeciwnie, senora, to on sam.
— Ozy widział Juanę?
— Nie, rzekła dona Lagunia.
— Mylisz się, żono, odparł Perez. Margrabia musiał widzieć i widział Juanę przez bardzo krótką chwilę, to prawda; ale zdaje mi się, że spojrzał tylko na nią w dniu, kiedy weszła tu w czasie wieczerzy.
— Ach! Chcę widzieć moję córkę!
— Nic łatwiejszego, rzekł Perez. Śpi. Jeżeli zostawiła klucz w zamku, to trzeba ją będzie obudzić jednak.
Kiedy wstał, żeby wziąć drugi klucz ode drzwi, oczy jego padły przypadkiem na wysokie okno. Wtedy, w kole światła padającego z owalnego okna celki na czarny parkan podwórza, spostrzegł sylwetkę grupy, której przed wdzięcznym Canovą żaden inny rzeźbiarz nie odgadł. Hiszpan się odwrócił.
— Nie wiem, rzekł do Marany, gdzieśmy ten klucz podzieli.
— Jesteś bladym, odezwała się do niego.
— Powiem pani dlaczego, odpowiedział chwytając sztylet i gwałtownie pukając nim do drzwi Juany, z krzykiem: „Juano, otwórz! otwórz!“