Strona:PL Balzac - Marany.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu nad łóżkiem obraz świętego Michała tratującego szatana.
— Patrz, czyliż on niema twoich oczu? To też skoro cię ujrzałam na ulicy, to spotkanie wydawało mi się znakiem z nieba. W czasie moich marzeń porannych, zanim matka zawołała mnie do modlitwy, tyle razy przyglądałam się temu obrazowi, temu aniołowi, że nakoniec zrobiłam sobie z mego małżonka. Mój Boże! mówię, jakbym mówiła do samej siebie. Muszę wydawać się szaloną; ale gdybyś wiedział, jak biedna samotnica potrzebuje wypowiedzieć tłoczące ją myśli! Będąc sama, rozmawiałam z temi kwiatami, z temi bukietami na obiciu; one, jak sądzę, rozumiały mnie lepiej, aniżeli ojciec i matka, zawsze tak poważni.
— Juano, znów zaczął Montefiore, biorąc ją za ręce i całując z namiętnością błyszczącą w oczach, ruchach i w głosie, mów do mnie jak do swojego małżonka, jak do siebie samej. Przecierpiałem wszystko to, coś ty przecierpiała. Niewiele nam potrzeba słów do zrozumienia przeszłości naszej, ale nigdy nie będzie ich dosyć na wyrażenie rozkoszy przyszłych. Połóż rękę na mojem sercu. Czujesz że jak ono bije? Przyrzeknijmy sobie wobec Boga, który nas widzi i słyszy, że będziemy sobie wiernemi przez całe życie. Tak, weź ten pierścień. Daj mi swój.
— Mam oddać swój pierścień! zawołała z przestrachem.
— A dlaczegóżby nie? zapytał Montefiore zaniepojony taką naiwnością.