Strona:PL Balzac - Chłopi. T. 1.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a podtrzymywała go pani Vermichel, straszliwa przeciwniczka rabelesowskiej filozofji. Ta Herod-baba z wąsami, szeroka na metr, ważąca stodwadzieścia kilo a mimo to ruchliwa, wzdęła w garść Vermichela, który, bity przez nią wówczas gdy był pijany, ulegał jej i wówczas gdy był trzeźwy. To też stary Fourchon mawiał wzgardliwie o stroju Vermichela: — To liberja niewolnika.
— Kiedy mowa o słońcu, widać jego promienie, odparł Fourchon, powtarzając koncept natchniony błyszczącą twarzą Vermichela, który podobny był w istocie do owych złotych słońc, jakie spotyka się na szyldach na prowincji. Czy pani Vermichel zauważyła zbyt dużo kurzu na twoim grzbiecie, że uciekasz przed twemi czterema piątemi, bo nie można przecież nazwać tej kobiety twoją połową?... Co cię tu sprowadza tak wcześnie, ty bity bębnie?
— Zawsze polityka! odparł Vermichel, przyzwyczajony do tych konceptów.
— Hehe! handel w Blangy licho idzie, będziemy protestowali weksle, rzekł Fourchon nalewając wina przyjacielowi.
— Stary idzie tuż za mną, odparł Vermichel wskazując za siebie łokciem. (W narzeczu robotników stary oznacza pryncypała).
— Czegóż pan Brunet szuka tutaj? spytała Tonsardowa.
— Hehe, dalibóg, rzekł Vermichel, od trzech lat przynosicie mu więcej, niż sami jesteście warci... A, ba, on was ładnie skubie, ten ciarach z Aigues! Nie żar-