Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poczem uciekła, dziecinna i lekka jak kaprys. Biedna mała! życzyłem jej mego szczęścia. W tej chwili czułem, że mam w duszy całą rozkosz ziemi; byłbym chciał zwrócić nieszczęśliwym ich cząstkę, którą zdawało mi się że kradnę. Nasze nieszczęśliwe przeczucia są prawie zawsze trafne: hrabina odesłała powóz. Przez jakiś kaprys, jeden z tych których ładne kobiety niezawsze umieją sobie wytłomaczyć, chciała iść do ogrodu botanicznego przez bulwary i pieszo.
— Będzie deszcz, mówiłem.
Zaczęła się ze mną spierać. Przypadkowo, przez cały czas który zabawiliśmy w Luksemburgu, było ładnie. Skorośmy wyszli z ogrodu, z wielkiej chmury, która mnie niepokoiła cały czas, spadło kilka kropel. Wsiedliśmy do dorożki. Ledwieśmy zajechali na bulwary, deszcz ustał, wypogodziło się zupełnie. Przybywszy do Muzeum, chciałem odprawić dorożkę, Fedora prosiła mnie abym ją zatrzymał. Co za tortura! Ale rozmawiać z nią, dławiąc tajemny niepokój, który bezwątpienia znaczył się na mej twarzy jakimś głupim i martwym uśmiechem; błądzić po ogrodzie botanicznym, przebiegać cieniste aleje i czuć jej ramię wspierające się na mojem, było w tem wszystkiem coś fantastycznego: to był sen na jawie. Mimo to, ruchy jej — czyto gdyśmy szli, czy gdyśmy przystanęli — nie miały nic słodkiego ani miłosnego, mimo rozkosznych pozorów. Kiedy się siliłem zespolić poniekąd z rytmem jej życia, czułem w niej jakąś ukrytą nerwowość, coś niespokojnego, ekscentrycznego. Ko-