Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Powietrze było gorące od wina, roskoszy i słów. Pijaństwo, miłość, szał, zapomnienie o świecie były w sercach, na twarzach, wypisane na dywanach, wyrażone nieładem, i powlekały wszystkie spojrzenia lekką zasłoną, przez którą widziało się w powietrzu odurzające opary. Wzniósł się, jak w świetlnych smugach znaczonych promieniem słońca, błyszczący pył, w którym igrały najbardziej kapryśne kształty, toczyły się najpocieszniejsze walki. Gdzieniegdzie, grupy splecionych ciał mięszały się z białemi marmurami, szlachetnemi arcydziełami rzeźby, zdobiącej apartamenty. Mimo iż dwaj przyjaciele zachowali jeszcze jakąś zwodną trzeźwość myśli i członków, ostatni dreszcz, blady cień życia, niepodobna im było rozpoznać co jest realnego w dziwacznych urojeniach, możliwego w nienaturalnych obrazach, przesuwających się wciąż przed ich zmęczonemi oczyma. Niebo duszne od naszych marzeń, paląca błogość jakiej nabierają twarze w naszych wizjach, zwłaszcza jakaś dziwna zwinność spętana łańcuchami, słowem najbardziej niezwykłe zjawiska snu obległy ich tak żywo, że wzięli igraszki tej orgji za urojenia koszmaru w którym ruch odbywa się bez hałasu, gdzie krzyki stracone są dla ucha. W tej chwili zaufanemu pokojowcowi udało się, nie bez trudu, ściągnąć pana do przedpokoju i szepnąć mu:
— Proszę pana, wszyscy sąsiedzi wyglądają z okien i skarżą się na hałas.
— Jeżeli boją się hałasu, czy nie mogą posypać słomy przed bramą? wykrzyknął Taillefer.