Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

panowała dokoła niego tak głęboka, że niebawem zanurzył się w łagodną zadumę, której nastroje, coraz to czarniejsze, towarzyszyły, odcień po odcieniu i jak gdyby czarami, powolnemu ubytkowi światła. Znikający z nieba blask zamigotał ostatnią czerwoną smugą walcząc przeciw nocy. Młodzieniec podniósł głowę i ujrzał zaledwie oświetlony szkielet, który pochylił gestem powątpiewania głowę z prawej strony ku lewej, jakgdyby chcąc powiedzieć: „Umarli nie chcą cię jeszcze!” Przesuwając rękę po czole aby zeń spędzić sen, młody człowiek uczuł wyraźnie chłodny powiew, spowodowany jakby czemś kosmatem, co mu musnęło lica. Zadrżał. Równocześnie szyby odebrzmiały głuchym stukiem; pomyślał tedy, że ta chłodna pieszczota, godna tajemnic grobu, pochodzi od jakiegoś nietoperza. Przez chwilę jeszcze, słabe poblaski zachodu pozwoliły mu niewyraźnie rozróżniać widma które go otaczały; poczem, cała ta umarła natura utonęła we wspólnym czarnym mroku. Noc, godzina śmierci, przyszła nagle. Od tej chwili upłynął pewien przeciąg czasu, przez który nie miał żadnego jasnego wrażenia rzeczy ziemskich, czyto że pogrążył się w głębokiem marzeniu, czy że uległ senności spowodowanej zmęczeniem, oraz natłokiem myśli szarpiących mu serce. Naraz zdało mu się, że woła go jakiś straszliwy głos: zadrżał tak, jak wówczas, gdy, wśród palącego i dławiącego snu, runiemy nagle w głębiny otchłani. Zamknął oczy, promienie żywego światła oślepiły go: ujrzał błyszczący w ciemności czerwonawy krąg, w którym stał mały staruszek