Strona:PL Artur Oppman - Moja Warszawa.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka, przytulała się do stóp krzyża niejedna ofiara życia, i pierś rozmodlonego rozbitka wznosiła łkanie, sięgające na pewno do uszu Tego, który „wszystko rozumie i wszystko przebacza“.
Przy wielkim, zapuszczonym ogrodzie, pełnym drzew i chwastów, stał ów krzyż, ucieczka strapionych i pokrzywdzonych lesznian; białe płatki akacji spadały z za parkanu na głowę Chrystusa, opływała ją woń bzów, rosnących dziko w zaniedbanym sadzie, a gdy bawiące się dzieci napełniały wrzawą radosną ogród wiosenny, uśmiechała się twarz, skrwawiona i blada, pełna ziemskiego smutku i zaziemskiej dobroci.

Na małą główkę patrzył wzrok
Pełny litości świętej,
Że oto iść jej w ból i w mrok,
W burzliwych fal odmęty.

I że dla dziecka, tak czy tak,
W żałość i w smutek droga,
Póki trzepoce serce — ptak,
Aż do mogiły proga.


Pomiędzy Solną a Żelazną, po prawej stronie ulicy idąc od Rymarskiej, obok domu „gdzie straszy“, wpobliżu dawnych okopów, stał ów krzyż prastary. Ciche to było ustronie, dalekie od hałasów wielkiego miasta, półwiejskie prawie, bo pełno tam widniało jeszcze dworków, zapadłych w ziemię, z blaszanemi chorągiewkami na dachu, i peł-