Strona:PL Artur Oppman - Moja Warszawa.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jaśnie panie! ja polecę!
— On poleci? Za godzinę będzie o sto kroków! to paralityk!
— Odsypcie się! To mój pan! Ja puńdę!
Ten, który list pochwycił, w jednej chwili zmieniał wyraz twarzy: z pokornego stawał się poufałym i z miną zadomowionego i o wszystkiem wiedzącego pośrednika wysłuchiwał informacji, łypał porozumiewawczo oczyma, kładł list solennie do skórzanej torby, obrzucał kolegów tryumfującem spojrzeniem — i znikał.
Dość często trafiali się posłańcy — kulawi. I rzecz dziwna: ci mieli najliczniejszą klientelę. Dlaczego? — nie wiem, ale wydaje mi się, iż, pomijając już współczucie litościwych serc, oni właśnie odznaczali się szczególniejszym dowcipem i sprytem a kalectwo nadrabiali „znajomością życia“.
Były to — proszę państwa — czasy, kiedy nikomu nie śniło się jeszcze o telefonach; stacje więc posłańców bywały nierzadko puste i trzeba było czekać nieraz i godzinę, nim który z dalekiego „kursu“ powrócił.
Zarabiali dobrze, humory mieli wyśmienite, sypali konceptami jak z rękawa i frygali po mieście z werwą i szybkością kłusaków, czy wyścigowców, — a już w dni niektórych najpopularniejszych świętych: na Jadwigę, Zofję, Józefa, niepodobna się było ich doprosić.
Warszawski posłaniec miał niesłychanie cenny dar załatwiania takich naprzykład spraw drażli-